Dawno na moim blogu nie było żadnej sesji z modelką w roli głównej, więc wypada nadrobić zaległości :). Sesję udało mi się zrobić
Cześć! Jak widzieliście na facebooku, umieściłem kilka zajawek z ostatniego wyjazdu do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. To już 4 raz w przeciągu ostatniego półtora roku i muszę przyznać, że naprawdę polubiłem ten kraj. Wiele osób odwiedzających Egipt, Tunezję czy Maroko, są wrogo nastawione do arabskich krajów. Sam po wczasach w Tunezji prawie 10 lat temu uznałem, że to nie dla mnie – sprzedawcy wszędzie chcą coś wcisnąć, nie można normalnie wejść do sklepu i generalnie takie wyjazdy wg mnie nie mają więcej plusów prócz ładnej pogody i niskiej ceny. W tym aspekcie znacznie bliżej mi do Hiszpanii czy Portugalii, gdzie w porównaniu do Polski jest ciepło, ale kultura jest znacznie bardziej zbliżona do naszej. Zjednoczone Emiraty to jednak zupełnie inny świat niż wspomniany Egipt czy Tunezja. Owszem, znajdziemy tam kilka typowych targów, gdzie po 5 minutach sprzedawcy ubiorą nas od stóp do głów i wcisną shishę, ale to tylko wyjątek. Generalnie w tym państwie mieszka się inaczej i w ogóle wiele rzeczy jest innych, ale to temat na inny wpis. O ile uda mi się odzyskać zdjęcia z dysku, który odmówił posłuszeństwa po podłączeniu do komputera z windowsem, wrzucę jeszcze jeden, krótki wpis z Dubaju i Abu Dhabi – wiem, że takie wpisy już były, ale za każdym razem skupiam się na nieco innych rzeczach, więc i zdjęcia będą nieco inne. Trzymajcie kciuki za odzyskanie danych!
Tym razem do Dubaju poleciałem na początku listopada – to bardzo dobra pora na plażowanie i zwiedzanie. Wcześniej byłem tam w sierpniu, grudniu i styczniu. W sierpniu mamy 46 stopni, grudniu do 30, styczniu do 25, a w listopadzie temperatura w ciągu dnia waha się od 25 do 35 stopni. W grudniu wieją chłodniejsze wiatry, więc plażowanie już nie jest tak przyjemne. Już drugi raz wybrałem Pragę za miejsce wylotu – wyjeżdżałem do rodziców, więc na lotnisko miałem 200 km, zadaszony parking jest znacznie tańszy niż w Warszawie, a samolot to Boeing 777, a nie Airbus A330 (latający wtedy z Warszawy, choć mi udało się dwukrotnie lecieć 777 z Warszawy). Dopiero po powrocie 777 zawitało na stałe do Warszawy, ale podobno z Pragi ma latać A380 :).
Tym razem wyjazd był nieco inny – nie chciałem przywieźć tylko ładnych pocztówek, o które w ZEA nie trudno – wystarczy aparat i szeroki obiektyw. Przede wszystkim wyjazd zacząłem od zrealizowania prostego zlecenia dla Level 43 w Four Points by Sheraton, ale miałem też czas na inne rzeczy. Chciałem przywieźć inne zdjęcia, dlatego przed wyjazdem wpadłem na pomysł zrobienia tam sesji z modelką. Wiedziałem, że są tam dziewczyny z SPP Models, w tym Nikola, z którą pracowałem kilka razy przez ostatnie lata. Z Nikolą jednak minęliśmy się o kilka dni, ale dostałem namiary na Karolinę Czarnecką, która realizowała tam kontrakt. Nie mogłem zmarnować tej okazji i udało nam się umówić. Wszystko musiałem wcześniej rozplanować – Dubaj mimo, że nie jest zbyt duży to jednak odległości między poszczególnymi miejscami są naprawdę spore, a korki w godzinach szczytu potężne. Od 17 stoi wszystko – łącznie z 5-pasmowymi autostradami wokół miasta. Do tego trzeba bardzo uważać przy zjazdach – jeden nieostrożny ruch i może się okazać, że musimy dołożyć prawie 20 km, żeby wrócić do punktu wyjścia. Brzmi śmiesznie, ale jeśli z jednego zjazdu robią się cztery, które dalej się dzielą, nie jest już tak różowo. Niemniej jednak wszystko się udało, choć dzień, jak to w listopadzie długi nie jest. Słońce zachodzi już o 17:30, mimo że nam przy takich temperaturach wydaje się, że zachód powinien być nie wcześniej niż o 20:00. Tak, jak wspomniałem, plan był dość konkretny. Chciałem maksymalnie wykorzystać to, że jestem w Dubaju i pokazać to na zdjęciach, ale nie zależało mi na pokazaniu najbardziej sztandarowych miejsc takich jak Burj Khalifa, poza tym musiałbym używać ultraszerokiego obiektywu, co skutecznie zachwiałoby proporcjami Karoliny, nie mówiąc już o tam jak bardzo banalne by to było.
Niestety dzień, który wybraliśmy na zdjęcia był chyba najgorszy z całego pobytu – wtedy nad Dubajem wiały mocne wiatry, przez co cały piach i pył podnosił się do góry skutecznie ograniczając widoczność. Burj Khalifa normalnie widoczna jest z przynajmniej kilkunastu kilometrów, a tego dnia ledwo było widać ją z 2-3 km. Do tego żar lał się z nieba – mieliśmy 35 stopni gorącego, gęstego powietrza. To jednak nie mogło przeszkodzić w zrobieniu zdjęć, szczególnie że robiliśmy je niedługo przed moim wylotem.
Do zdjęć wybrałem w sumie 4 miejsca, które wg mnie dobrze pokazują Dubaj, ale nie tylko w punktu widzenia wielkich drapaczy chmur, ale również miejsc, których na co dzień nie zobaczymy na pocztówkach. Zdjęcia zaczęliśmy około 9 rano przy Dubai Marinie, czyli bardzo popularnego miejsca do spacerów, gdzie promenady ciągną się wzdłuż wieżowców. Tu nawet miałem problem, żeby pokazać budynki za Karoliną z uwagi na wspomniany pył w powietrzu. Na szczęście funkcja dehaze radzi sobie zaskakująco dobrze :). Nie mieliśmy zbyt dużo czasu, bo Karolina musiała w międzyczasie wyskoczyć na casting, a po nim udaliśmy się do dzielnicy Deira, gdzie robiliśmy zdjęcia wzdłuż rzeki The Creek, czyli w starej części Dubaju. W tym miejscu zobaczymy mnóstwo starych łodzi, którymi transportowany jest fracht z Zatoki Perskiej. Na niewielkich statkach znajdziemy zarówno przyprawy, jak i lodówki czy inny sprzęt AGD. Chcieliśmy zapałać się jeszcze na rejs abrą na drugi brzeg rzeki, ale zaparkowanie przy przystanku okazało się niemożliwe. Po zdjęciach w Deirze znów pojechaliśmy na drugi koniec Dubaju do Madinat Jumeirah, czyli kolejnym miejscu gdzie można pospacerować, zrobić zakupy czy coś zjeść. Wszystko utrzymane jest w typowo arabskim klimacie, natomiast to zupełnie nowa budowla. Do tego stamtąd mamy świetny widok na Burj al Arab i generalnie jest po prostu fajnie. Kolejnym miejscem był JBR, czyli promenada za Dubai Mariną i plaża przy niej. Tam po raz pierwszy dotarłem dopiero na tym wyjeździe i od razu bardzo polubiłem to miejsce – skierowane głównie do młodych ludzi. Z głośników wydobywała się klubowa muzyka grana przez dj’ów, do tego świetny widok na drapacze chmur i całe mnóstwo świetnych knajp. Tu mocno zmieniliśmy stylówkę – na dużo luźniejszą i bardziej młodzieżową. Do tego dałem Karolinie swoje okulary, żeby nie mrużyła oczy od srebrnej blendy i wszystko nieźle zagrało. Po szybkim obiedzie, skończyliśmy zdjęcia na plaży. Co prawda miałem plan na bardziej złoty zachód słońca, ale niestety przez grubą warstwę pyłu, po prostu zrobiło się ciemno. W planach mieliśmy jeszcze pustynię, ale doszliśmy do wniosku, że nie damy rady zrobić wszystkiego jednego dnia, bo na pustynię trzeba jechać około 60 km za Dubaj, co sprawdziłem dwa dni wcześniej, poza tym przy takim wietrze, wynajęta Micra pewnie zostałaby zdmuchnięta i zasypana. Pustynię zostawiliśmy na następny dzień i to był strzał w dziesiątkę. Co prawda po przebudzeniu okazało się, że w Dubaju pada deszcz (w sumie jest tam 7 dni deszczowych w roku, a ja trafiłem na niego już drugi raz). Na szczęście deszcze trwają tam max kilka godzin, a po kolejnych dwóch nie ma po nim śladu. Tym razem umówiliśmy się na popołudnie, żeby załapać się na zachód słońca, który tym razem okazał się naprawdę ładny. Po przejechaniu około 30 km od granic miasta dojechaliśmy na miejsce, czyli w okolice SkyDubai. To w ogóle jedno z niewielu miejsc, gdzie można bez problemu wjechać w okolice wydm – cała pustynia jest ogrodzona, pewnie po to, żeby wielbłądy nie wyłaziły na autostradę. Tam po wdrapaniu się na wydmy zaczęliśmy zdjęcia i tuż przed zachodem skończyliśmy. Tak więc mieliśmy dwa intensywne dni zdjęć i z mojego punktu widzenia naprawdę było warto.
Na wyjazd musiałem spakować rozsądną ilość sprzętu. Co prawda bagaż może ważyć 30 kg, ale nie wszystko chciałem upychać między ciuchy. Po lipcowym wyjeździe do Walencji i Alicante z Canonem 5DsR i 11-24 mm f/4 L zdecydowałem, że lustrzanka odpada na samym początku. Początkowo chciałem wziąć Olympusa OM-D E-M1 z zestawem szkieł, ale okazało się, że lada dzień mają przyjść do testów Zeissy Batis, więc padło na Sony A7II. Do tego zabrałem obiektywy 16-35 mm f/4, 25 mm f/2, 55 mm f/1.8 i 85 mm f/1.8, wszystko Zeissowe, albo Sono-Zeissowe. Do tego dorzuciłem HX90 jako małpkę i wszystko spakowałem bez większego problemu do torby Think Tank SubUrban Disguse 30, która jest chyba najlepszą torbą na świecie. Co prawda analogiczny zestaw z 6D czy D610 nie byłby dużo cięższy, to jednak mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że wolę fotografować bezlusterkowcami. Ba, ostatnio sprzedałem 5D Mark II i oficjalnie jestem fotografem bez własnej, osobistej lustrzanki.
Co do samego Sony A7II to nasze docieranie trwało dość długo. Aparat ma ogromne możliwości personalizacji, ale trzeba spędzić z nim wiele godzin, żeby odpowiednie funkcje ustawić tak, jak trzeba, bo znalezienie czegokolwiek w menu graniczy z cudem. Funkcje filmowe rozwalone są po wszystkich zakładkach itd. Do tego pod żadnym pozorem nie można ustawić tylnego koła nastaw zespolonego z nawigatorem do zmiany ISO. Mając aparat na szyi koło obraca się i mając ten aparat w Londynie niespełna miesiąc wcześniej, w środku dnia fotografowałem z ISO 2500, a w National Gallery przy ISO 50. Niemniej jednak po kilku dniach ustawiłem wszystko pod siebie i rzeczywiście wszystko zaczęło działać tak, jak trzeba. Sony musi pomyśleć, żeby zaprojektować menu od nowa. Szybka zmiana bardziej zaawansowanej funkcji zawsze wiąże się z przejrzeniem całego menu, które na dodatek jest źle przetłumaczone. Poza tymi mankamentami, ciężko się do czegoś bardziej przyczepić. Korpus jest wygodny, stabilizacja wydajna, autofokus sprawny a elektroniczny wizjer bardzo dokładny. Trzeba tylko odżałować kilkadziesiąt złotych na normalną ładowarkę i szybkę ochronną, bo warstwa antyrefleksyjna obłazi już po miesiącu używania.
Sporo mówi się o szkłach do systemu Sony FE i już jest całkiem nieźle, choć na próżno szukać konkurentów Canona czy Nikona 50 mm f/1.8 za 500 czy 700 zł. Najtańsze szkło (nie licząc plastikowego kita) to Sony 28 mm f/2, które podobno jest całkiem przyzwoite. Używane przeze mnie obiektywy są naprawdę rewelacyjne i nie ma mowy o jakimkolwiek przymykaniu, żeby nie były nieostre. Owszem, po przymknięciu robią się jeszcze ostrzejsze, ale tu po prostu mamy wybór między bardzo ostrym, a okrutnie ostrym, a to jak wiadomo musi kosztować. Każdego obiektywu używałem po trochu, choć chyba najlepiej fotografowało mi się Batisami. Ogniskowa 25 mm nie jest moją ulubioną, ale dorzucając przysłonę f/2 możemy osiągnąć naprawdę ładne rozmycie tła. Do tego robiąc nieco szersze kadry, nie przerysujemy modelki. Tu trzymam kciuki za Zeiss’a, żeby wypuścił 35/2 serii Batis – wystarczy dołożyć AF do układu manualnej Loxii. Jeśli cena zamknie się w 5k, ustawiam się w kolejce :).
Jak pewnie zauważyliście – fotografowaliśmy przez cały dzień, czyli również w samo południe. Warunki oświetleniowe nie były najlepsze, bo przejrzystość powietrza była znikoma, ale światło twarde. Tu radziłem sobie głównie przy pomocy blendy 90×120, która w znakomitej większości zdjęć służyła do robienia cienia. Odbijając światło skutecznie oślepiałem Karolinę, więc nie wchodziło to w grę. Dopiero na JBR skorzystałem ze srebrnej blendy, bo Karolina miała na oczach okulary. W dużej mierze nasze fotografowanie koncentrowało się na poszukiwaniu lub robieniu cienia. Tu najlepiej sprawdziłaby się blenda z płaszczyzną dyfuzyjną, ale taką mam w rozmiarze 120×180, a ta już niekoniecznie chciała wejść do walizki.
Do tego nie obeszło się bez lampy, która bardzo się przydała. Dobierając lampę długo zastanawiałem się jaki model ze sobą zabrać. Mój Broncolor Mobil 1200 byłby idealny, ale generator z akumulatorem waży chyba ze 100 kg. Do tego myślałem jeszcze o Genesisie Reporter 360 i Phottixie Indra, ale wybór padł na Quantuum Quadralite Rx400. Jego największą zaletą jest to, że cała lampa mieści się w jednej obudowie – żadnych kabli itd. Do tego z dołączonym dyfuzorem daje przyjemne, w miarę miękkie światło, a do tego bez problemu umieścimy ją na statywie do aparatu, bo ma gwint 1/4″. Jeśli dodamy do tego 400Ws i 400 błysków na pełnej mocy z akumulatora mniejszego niż paczka papierosów, robi się naprawdę ciekawie. Oczywiście możliwości modyfikacji światła jest niewiele, bo co najwyżej możemy założyć na nią parasolkę, ale na wyjeździe sprawdziła się naprawdę dobrze. Minus lampy? Fakt, że za każdym razem otwierali mi walizkę na lotnisku. Śmiać mi się chciało, kiedy poprosili mnie o otwarcie po przylocie do Dubaju, lampa była zawinięta w gąszcz kabli, a obok leżały wyzwalacze z charakterystycznymi antenkami. Mina celniczki na słowo „triggers” przy lampie była bezcenna. Na szczęście wszystko poszło gładko, a moja walizka po prostu wzbogaciła się o kilka naklejek „security check”.
Nie byłbym sobą, gdybym czegoś nie pomieszał – zapomniałem wziąć od Quantuuma wyzwalaczy Navigator, ale na szczęście z pomocą przyszedł Notopstryk.pl, który wypożyczył wyzwalacze Genesis Rapid Navigator w wersji do Nikona. Na szczęście bez problemu pracuje również z Sony, a nawet działa kombinacja aparatu Sony, wyzwalacza Nikona i lampy Canona, choć oczywiście bez przeniesienia automatyki. Ograniczał mnie więc czas x-sync 1/200 sekundy. Na moje nieszczęście matryca w A7II była straszliwie brudna, i użycie przysłony wyższej niż f/4 wiązało się z godziną czyszczenia zdjęć w Photoshopie. Poza tym domykając przysłonę do f/11 czy f/16 zupełnie zabiłbym płytką głębię ostrości, które oferują mi jasne, świetne szkła. Postawiłem więc na bardzo proste rozwiązanie – filtr ND typu fader. Dzięki temu mogłem pracować z lampą na otwartych przysłonach nie przekraczając czasu x-sync. Tu ujawnił się kolejny plus wizjera elektronicznego – obraz w w nim był cały czas jasny.
Co prawda najchętniej przygotowałbym dla Was film z przyspieszoną obróbką, ale niestety tak, jak wspomniałem – obecnie nie mam dostępu do RAW’ów – dysk jest w naprawie. Zostały mi tylko wyeksportowane z Capture One tiffy, które na szczęście zdążyłem zabezpieczyć. W moich sesjach nie stosuję jakiejś bardzo wymyślnej obróbki, ale musi być widoczna. Nie jestem zwolennikiem retuszu hajend, gdzie nad każdym zdjęciem miałbym spędzić parę godzin. Zaoszczędzony czas wolę spędzić na kolejnych zdjęciach, szczególnie jeśli są to zdjęcia dla mnie, a nie na zlecenie. Jak wiecie, od pewnego czasu pracuję na Capture One – tam wywołuję RAWy i dokonuję gradacji kolorystycznej. Kolory z C1 pasują mi znacznie bardziej niż te z Lightrooma – one są ładne już na wejściu. Następnie po wyeksportowaniu do tiffów przyszedł czas na Photoshopa. Tu jak zawsze zacząłem od korekcji skóry metodą frequency split. Do wyrównania mikrokontrastów użyłem jeszcze pędzla mieszającego na warstwie low i rozmycia poruszenia. Gdzieniegdzie użyłem jeszcze inverted highpass, ale z bardzo małym kryciem, bo ta metoda ma tendencje do robienia mocno plastikowej cery. Każde zdjęcie wykończyłem metodą dodge&burn, a niektórych z nich dodatkowo podbiłem kolorystykę przy użyciu mapy gradientu i tyle :). Generalnie obróbka zdjęć z Zeissów to nic przyjemnego – żadne niedoskonałości się nie ukryją.
Już niebawem postaram się wrzucić kolejne zdjęcia, które robiłem w SPP, a zaraz po Nowym Roku ruszam w kolejną podróż :), śledźcie mnie na Instagramie – tam będzie relacja na bieżąco! A, no i wszystkiego dobrego w 2016!
Dawno na moim blogu nie było żadnej sesji z modelką w roli głównej, więc wypada nadrobić zaległości :). Sesję udało mi się zrobić
Kurczę! Jak to lato szybko się skończyło. Jeszcze kilka tygodni temu chodziłem w krótkich spodenkach, a klimatyzacja w samochodzie ledwo dawała radę, a