W weekend na przełomie października i listopada wybrałem się z rodziną do Madrytu. Pomijając loty samolotem, których nie cierpię było naprawdę świetnie! Największe
Cześć! Jak pewnie widzieliście na Facebooku, na początku roku byłem w USA, a konkretnie w Las Vegas, gdzie gościłem na targach CES. O wyjeździe dowiedziałem się na niespełna miesiąc przed wylotem, ale nie mogłem przepuścić takiej okazji. Nie ukrywam, że było to nieco stresujące, bo trzeba było załatwić wizę. Jakimś cudem udało mi się umówić termin przed świętami. Porozmawiałem 5 minut z sympatycznym panem w okienku w ambasadzie i już po kilku dniach odebrałem paszport z wbitą wizą na 10 lat. Chyba więcej zajęło wypełnianie wszystkich papierów niż same formalności na miejscu.
Do tego Las Vegas jest jednak straszny kawał drogi! Startowałem z Wrocławia, potem krótka przesiadka w Monachium, a stamtąd lot do Nowego Jorku. Mimo że byłem już po drugiej stronie Atlantyku to na miejsce miałem prawie 6 godzin lotu. W Nowym Jorku przesiadłem się jednak w linie United, w których jak się okazało, korzystanie z systemu rozrywki jest płatne. Obok każdego monitora znajdował się terminal płatniczy. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim, ale w sumie cały lot przespałem. Do tego jeszcze spotkałem się ze śmieszną sytuacją, w której na lot do Las Vegas był spory overbooking. Przez megafony ogłaszali, że jeśli ktoś zdecyduje się na kolejny lot, dają hotel w Nowym Jorku, zapewniają kolejny lot i dają jeszcze 1000$. Gdyby kolejnego dnia o 10 rano nie pokazywali D5 i D500, to 1000$ chętnie bym przytulił ;). Wreszcie po 22 godzinach od wyjścia z domu dotarłem na miejsce, odebrałem bagaże i kierowca odwiózł mnie do hotelu. Sam hotel też był nietuzinkowy, bo pierwsze dwie noce spędziłem w hotelu Paris, który jak sama nazwa wskazuje, stylizowany jest na Paryż. Przed wjazdem stoi łuk triumfalny, a nogi wieży Eiffla zakotwiczone są w kasynie przy hotelowej „le recepcion”. O samym Las Vegas napiszę nieco później.
Kolejnego dnia dołączyłem do reszty ekipy z Polski, bo jak się okazało, wszyscy lecieliśmy inaczej – przez Londyn, Chicago, Amsterdam itd. W sumie było nas czterech, z różnych redakcji – Optycznych, Foto Kuriera i Fotopolis. Dzień zaczęliśmy od śniadania, o 10 mięliśmy rejestrację uczestników, a o 11 zaczęła się oficjalna konferencja, na której Nikon zaprezentował model D5 i D500. Po oficjalnej prezentacji mieliśmy czas na 20 minutowe „touch and try” w sali obok i małą przekąskę. Potem zapakowali nas w autokary i wywieźli w góry zaraz za Las Vegas. Na nasze nieszczęście pogoda była po prostu paskudna – chmury wisiały 300 metrów nad ziemią, a do tego co chwile siąpił deszcz. Po 40 minutach drogi dojechaliśmy na miejsce, gdzie każdy z nas otrzymał plecak z niespodzianką – w środku mogliśmy znaleźć albo D5 albo D500. Oczywiście nie na własność, a na pierwsze testy w terenie. Samo miejsce, w które dojechaliśmy ciężko opisać. To była po prostu amerykańska chata w górach, wokół której porozrzucano trochę śmieci w postaci starych samochodów, znalazł się też rozbity samolot i trochę rozlatujących się stodół. Ciężko powiedzieć, że miejsce było ładne, ale na pewno bardzo klimatyczne. Niestety światła praktycznie w ogóle nie było, więc trzeba było pracować na ISO 1600-3200. Przez cały czas fotografowaliśmy nowymi Nikonami, ale niestety sloty kart były zaklejone, więc ze zgrania zdjęć na komputer nici. Nikon jednak pochwalił się nowymi czułościami ISO – ponad 3 mln w D5 i ponad 1.5 mln w D500. Oglądałem zdjęcia na ekranach aparatów i mogę stwierdzić, że to typowy marketing, a użyteczne ISO zostało przekroczone o minimum 3EV, choć oczywiście prawdę pokażą testy finalnych egzemplarzy. Same lustrzanki zrobiły na mnie jednak bardzo pozytywne wrażenie – szczególnie AF z 153 punktami i 200 RAW’ów w serii. Canon będzie miał naprawdę ciężki orzech do zgryzienia.
Po wycieczce oddaliśmy Nikony, dostaliśmy 30 minut na ogarnięcie się i poszliśmy na kolację w wieży Eiffla. Tam dorwaliśmy Japończyków, żeby wypytać o szczegóły samych aparatów, ale niestety nic więcej niż w oficjalnej specyfikacji nie udało nam się z nich wycisnąć.
Kolejny dzień na szczęście powitał nas piękną pogodą, ale tego dnia musieliśmy zmienić hotel. Zaczęliśmy od śniadania w hotelu, które było jedną wielką masakrą. Na talerzu znalazło się chyba wszystko – jajka, boczek, tosty, potem ciasta, gofry, a zwieńczyłem całość lodem z automatu. 2000kcal jak nic! Po śniadaniu przejechaliśmy do drugiego hotelu, gdzie zostawiliśmy bagaże. Stamtąd poszliśmy na nogach z powrotem pod hotel Paris, żeby zobaczyć trochę Las Vegas za dnia. Stamtąd taksówką pojechaliśmy na CES.
Sam CES jest po prostu przeogromny, wielki i olbrzymi! Do tego na targi przyjeżdża chyba z 40 milionów ludzi, więc w potężnych halach i tak panuje ścisk. A tak zupełnie poważnie to CES to największe na świecie targi elektroniki użytkowej, gdzie w ciągu tych kilku dni przyjeżdża około 200 000 odwiedzających. Z punktu widzenia fotograficznego – nic specjalnego. Photokina jest znacznie lepsza, ale jeśli ktoś lubi gadżety to będzie się czuł jak małe dziecko w sklepie ze słodyczami. Sam chętnie zobaczyłem trochę gadżetów, ale znacznie bardziej ciągnęło mnie żeby zobaczyć trochę samego Las Vegas. Wracając z targów trafiliśmy do świetnej knajpy Double Barrel, gdzie zjedliśmy po Big Motherfuckerze z frytkami. Big Motherfucker składał się buły, majonezu, kotleta, boczku, kawałka pieczonej świni, chipsów z głęboko smażonej cebuli. Zielonym dodatkiem były ogórki konserwowe. Kolejne 2000kcal, ale co tam ;), poza tym po zrobieniu tylu kilometrów po Las Vegas i samych targach nie zaszkodziło. Następny dzień wyglądał bardzo podobnie, czyli pobudka, śniadanie, targi i kolacja, przy czym w międzyczasie udało mi się wyskoczyć do Walmartu. Po prostu chciałem zobaczyć jak wygląda amerykański hipermarket. Jeśli tak wyglądałyby markety w Polsce to chyba bym umarł. Ciuchy były wielkości spadochronów, dział z mrożonkami i gotowym jedzeniem zajmował powierzchnię naszego tesco, a dział z warzywami połowy jego odpowiednika w przytaczanym tesco. Napoje sprzedawane są w galonowych, pękatych plastikowych butlach, a coca cola jest prawie tańsza od wody. Do tego po markecie pomykają grubasy na elektrycznych wózkach. Ale nie nie – im nic nie dolega, nie są niepełnosprawni, tylko po prostu nie chce im się chodzić między półkami.
A jak samo Las Vegas? Zwiedziłem trochę świata i muszę przyznać, że nie zrobiło na mnie zbyt wielkiego wrażenia. To po prostu sztuczna tandeta wybudowana na środku pustyni. Idąc główną ulicą Las Vegas Boulevard mijamy hotel w kształcie piramidy, potem w kształcie zamku, naprzeciwko którego stoi Statua Wolności i replika Empire State Building. Kawałek dalej mamy wspominany hotel Paris. Niedaleko stamtąd znajdziemy atrapę Wenecji – hotel Venetian. Hotelowi Paris miałem szansę przyjrzeć się najdokładniej i niestety jeśli ktoś widział prawdziwy Paryż czy prawdziwy zamek, wszystko wydaje się strasznie tandetne. To jak dykta oblepiona gipsem i pomalowana. Do tego nazwy le elevators czy le restrooms, mające oddać francuski klimat, mi raczej kojarzą się z kiczem i tandetą. Do tego dosłownie wszędzie są automaty do gry. Wszędzie! Po wyjściu z samolotu – automaty, obok recepcji automaty i wielkie kasyno – na każdym kroku, każdym! Oczywiście – z tego słynie Las Vegas, ale nie spodziewałem się bijącego zewsząd hazardu na taką skalę. O ile architektoniczne miasto jest paskudne to sam klimat jest naprawdę spoko. Ludzie wszędzie są bardzo pomocni, uśmiechnięci i otwarci. Za to duży plus! Do tego za miastem rozpościera się piękny widok na góry!
Niestety czasu na samo zobaczenie Las Vegas było bardzo mało – to był typowo służbowy wyjazd, gdzie pierwszy dzień spędziłem od A do Z na eventach z Nikonem. Kolejne dwa dni to głównie targi i walczenie z jetlagiem. Nie było opcji – codziennie wstawałem o 5:30 i do 9:00 miałem trochę czasu na pracę i relacjonowanie wydarzeń z CES, a o 22 sen łamał niemiłosiernie. 9 godzin różnicy w czasie to już hardcore, szczególnie przy trzydniowym wyjeździe. Przed wylotem pojechałem wcześniej na lotnisko, skąd miałem lot do Denver. Tam czekałem na kolejny lot do Frankfurtu, który jednak opóźnił się o ponad godzinę i niestety nie udało się jej nadrobić na tak długim locie. Tylko cudem udało mi się przebiec na samolot do Wrocławia. Bardzo nie chciałem kiblować w Niemczech, szczególnie że kolejny lot miałem dopiero kolejnego dnia. Niestety moja walizka tyle szczęścia nie miała, bo przyleciała dopiero kolejnego dnia, na szczęście cała i zdrowa :).
A zdjęciowo? Jak pewnie widzicie – nic szczególnego. Trzy dni na miejscu, na dodatek w pracy nie sprzyjają robieniu zdjęć, więc kadrów nie ma zbyt dużo i też nie są szczególnie ciekawe, ale coś się znalazło :). Wziąłem ze sobą Olympusa OM-D E-M1 z obiektywami M. Zuiko Digital 7-14 mm f/2.8 i 12-40 mm f/2.8, czyli UWA i standardowy zoom. Wszystko, łącznie z komputerem spakowałem do torby Lowepro Classfield 200 AW. Sam aparat za dużo miejsca nie zabrał, ale to najmniejsza torba jaką mam, która mieści laptopa. O ile bardzo lubię tę torbę, to jednak po pierwszym dniu zmieniłem ją na plecak, w którym wręczano nam D5/D500. To prosty model Crumplera, ale na wyjeździe sprawdził się zdecydowanie lepiej. Osobiście nie przepadam za plecakami – zazwyczaj wyglądają mniej elegancko niż torba (choć czekam na testy serii StreeLine od Lowepro), ale jeśli chodzi o wygodę podczas długich wędrówek, znacznie przewyższają torby. Do tego jeśli nie ma upałów, nie trzeba przejmować się, że po zdjęciu go z pleców, na koszulce będziemy mięli mokre plamy. Po przyjeździe przeprosiłem się z Lowepro 22L AW, i chyba zacznę go używać, bo leży u mnie od ponad 2 lat nieużywany. Mimo wszystko jestem bardzo ciekaw wspomnianej serii StreetLine, bo na zdjęciach wygląda obiecująco. W plecakach nie lubię przede wszystkim tego, że jeśli założę normalne ciuchy to plecak z wielkim napisem Lowepro i sterczące paski za nic do tego nie pasują. Zobaczymy ;).
A jak sprawdził się sprzęt? Jego największą zaletą było to, że jest naprawdę lekki, mimo że to najwyższy model i jasne f/2.8 obiektywy. O samym E-M1 pisałem już nie raz i nie zmieniam zdania na jego temat. Jest megawygodny, ma wielki wizjer, świetną stabilizację i błyskawiczny autofokus. Niedawno trafił jednak do mnie PEN-F i niestety E-M1 wygląda przy nim jak brzydkie kaczątko. O samym PENie-F pisałem w poprzednim wpisie, i zabieram go w poniedziałek do Portugalii, skąd niebawem też będę wrzucał wpis ze zdjęciami. Pierwszy raz miałem do czynienia z obiektywem 7-14 mm f/2.8 i jest naprawdę świetny – bardzo dobrze radzi sobie z wysokimi kontrastami, rewelacyjnie niweluje dystorsje, nie aberruje. Ma jednak wadę – potężnie łapie bliki. O ile mi to niespecjalnie przeszkadza, szczególnie że flara ma ładny wygląd równych koralików, to przy fotografii wnętrz, mogłoby być to uciążliwe. Na wyjeździe sprawdził się jednak świetnie.
Jeśli chodzi o obróbkę to postanowiłem trochę pobawić się kolorami. W końcu to żadna profesjonalna relacja, poza tym trzeba było czymś przełamać paskudną pogodę pierwszego dnia. Wszystko zrobiłem z poziomu Lightrooma przy pomocy krzywych i split tonningu i tyle. To co, widzimy się po Portugalii?
W weekend na przełomie października i listopada wybrałem się z rodziną do Madrytu. Pomijając loty samolotem, których nie cierpię było naprawdę świetnie! Największe
Tytułowe słowa najbardziej zapadły mi w pamięci z mojego ostatniego wyjazdu do Dubaju, bo tak nazywa się przystanek metra, na którym wysiadałem najczęściej.