Witam Was! Pewnie już o mnie zapomnieliście, bo ostatnio nic tu się nie pojawiało. Mam kilka rzeczy na swoje usprawiedliwienie, bo na
Wreszcie był urlop! Po ciężkich miesiącach, wielu różnych zleceniach udało mi się wyrwać ze szpon pracy i poleciałem na Maderę. Długo zastanawiałem się jaki kierunek podróży obrać, ale że Madera jest portugalska, a jak wiecie, Portugalia moje drugie miejsce na ziemi, klamka zapadła. W zasadzie przed wylotem nie wiedziałem czego się spodziewać. Z jednej strony to Portugalia, z drugiej – od reszty kraju dzieli ją 1000 km. Wcześniej czytałem, że to spokojna wyspa bez dyskotek, bez wielu turystów, ale też bez plaż. Znajomi powiedzieli, że to wyspa starych ludzi, ale nie spodziewałem się, że te opisy będą aż tak bliskie rzeczywistości. W samolocie, średnia wieku wynosiła jakieś 70 lat – generalnie sami dziadkowie i garstka młodszy osób. Na szczęście liczba Grażyn i Januszy była niewiększa niż młodszych – pełna kulturka.
Po 5 godzinach lotu wylądowałem na sławnym lotnisku. Rzeczywiście, lądowanie nie jest zbyt przyjemne, bo samolot leci przez jakiś czas wzdłuż wyspy na dość niskiej wysokości, a koła dotykają ziemi zaraz po minięciu plaży w Santa Cruz. Do tego, pas startowy położony jest na skraju wyspy, a że wyspy było za mało, część pasa spoczęła na ogromnych palach. Wcześniej, pas był za krótki i samolotom zdarzyło się z niego osunąć, powodując śmierć wielu osób. Dziś, widok lotniska jest niesamowity, szczególnie jadąc wzdłuż wyspy, przejeżdżamy obok terminala, a następnie wjeżdżamy pod pas. Co ciekawe, między palami, na dole normalnie toczy się życie, reperowane są tam niewielkie statki itd.
Sercem Madery jest Funchal – stolica. Jak się okazuje, Madera ma sporą autonomię, bo prócz spraw zagranicznych i obronnych, mogą decydować o sobie. Samo Funchal to typowe, portugalskie miasteczko, które liczy nieco ponad 100 tysięcy mieszkańców. Wygląda trochę jak połączenie Porto i Andory, bo z jednej strony mamy wszechobecną kostkę, którą wyłożona jest cała Portugalia, a z drugiej – bardziej górzysty krajobraz. Centrum miasta jest niewielkie – składa się z dwóch części. Pierwsza jest bardziej handlowa ze sklepami popularnych sieciówek, druga – z niewielkim placem, parkiem i deptakiem. Dodatkowo, wzdłuż oceanu ciągnie się promenada i zarazem ulica, która oplata miasto od południa. Zwieńczeniem promenady jest pomnik i muzeum samego CR7, który pochodzi właśnie z Funchal. Muzeum sobie odpuściłem, nie jestem fanem piłki nożnej, więc wolałem zobaczyć inne rzeczy.
W mieście życie toczy się naprawdę powoli, nie ma tabunów turystów, tysiąca straganów z chińszczyzną i dziesiątek naganiaczy do restauracji. Na ulicach widać więcej Portugalczyków, a po północy ciężko spotkać żywego ducha. Jak dla mnie, szczególnie mieszkając w dużym mieście, to było prawdziwe zbawienie. Cisza, spokój i ładna pogoda – czego chcieć więcej? Hotel też był ekstra – żaden moloch, tylko mały, butikowy Castanheiro Boutique urządzony w zespole XIX-wiecznych willi. Na śniadanie było proseco, więc w ogóle ekstra. Do tego hotel położony jest w samym sercu miasta, ma basen na dachu z pięknym widokiem, więc z mojego punktu widzenia to absolutny majstersztyk.
W zasadzie to pierwszy raz byłem na tego typu wyspie, która leży pośrodku niczego. Najbliżej stamtąd jest na Kanary, a do Maroka mamy jakieś 500 km. Obstawiałem, że będzie bardziej turystycznie i drożej. Nic bardziej mylnego – czułem się tam dokładnie tak samo, jak na stałym lądzie, z tą różnicą że miałem świadomość, że nie zrobię żadnej dalszej wycieczki. Ceny takie same jak na kontynencie, czyli tanio. Kawa za 70 centów, obiad z kawą 5-10 euro. Mówię tu o normalnych restauracjach, a nie wystawnych obiadach. W marketach podobnie jak w Polsce, tyle że dobre wino można kupić za 7-10 zł. Ciekawym daniem jest ryba – Espada (pałasz atlantycki), który występuje tylko w okolicach Madery i w Japonii. To dziwna, paskudna z wyglądu ryba, która żyje na głębokości kilometra. Do tego nie mrozi się jej, więc zjemy ją tylko w wymienionych miejscach. W smaku ciekawa, podobna do dorsza, ale jeszcze delikatniejsza. Do tego koniecznie trzeba spróbować espetady – to szaszłyk wołowy, który przygotowywany jest na żywym ogniu. Zawieszany jest na specjalnym wieszaku nad stołem, a popija winem Madeira lub piekielnie słodką Ponchą.
To, co uderza, to wszechobecna zieleń. Po wypożyczeniu samochodu zwiedziłem sporą część wyspy i nie mogłem się nadziwić jak dużo jest tam roślinności. Do tego miliony kwiatów, dziesiątki rodzajów marakuj, wiele niecodziennych owoców i sporo jaszczurek. To jeden, wielki ogród botaniczny, który po prostu pokrywa całą wyspę. Sama wyspa jest niewielka – z Funchal na zachód jest około 50 km, na wschód – 30. Jazda po Maderze to już jednak osobna sprawa. Wypożyczona Panda 1.2 błagała, żeby już nie robić jej krzywdy. Prócz dwupasmówki VR1, która w większej części oplata wyspa, drogi są wąskie, kręte i strome jak jasna cholera. Większość czasu jedzie się na jedynce lub dwójce, co jakiś czas udaje się wrzucić trójkę. Przejechanie tych 50 km z zachodu wyspy zajmuje ponad godzinę, a średnie spalanie wyniosło ponad 9 litrów. Rzadko kiedy udaje mi się spalić tyle 160-konnym dieslem. Nie trzymając wysokich obrotów, samochód po prostu nie jedzie. Madera to pierwsze miejsce na ziemi, na którym zemdliło mnie prowadząc samochód.
Jednak widoki wynagradzają wszystko. Tam jest po prostu pięknie! Trzeba do tego dodać niesamowitą pogodę. Madera to wyspa w kształcie góry i pierwszy raz widziałem, dwie zupełnie różne pogody w jednym miejscu. Te dwa zdjęcia zrobiłem w tym samym miejscu i zastosowałem identyczną obróbkę. Po prostu obróciłem się o 180 stopni. Z jednej strony grzeje słońce, a z drugiej gęsta i ciemna chmura była zawieszona na szczycie góry.
Przedostatniego dnia przejeżdżałem przez środek Madery wracając z wycieczki po północno-wschodniej części wyspy. Kilka kilometrów przed Funchal temperatura wynosiła 12 stopni, było zimno, brzydko i mgliście. Do tego trafiłem na iście Hitchcock’owską scenę. Pośród niczego trafiłem na ogromne stado owiec, które wypasało się na polanie. Absolutną ciszę przerywało beczenie owiec i dzwonki zawieszone u szyi. Bardzo ciężko pokazać to na zdjęciach, ale klimat pierwsza klasa. Jakieś 5 kilometrów dalej temperatura wróciła do 25 stopni, a gęste chmury i mgłę zastąpiło pełne słońce.
Ciekawym przeżyciem był zjazd z górnej części miasta – Monte w wiklinowych saniach. Stamtąd sympatyczni carreiros zwożą chętnych w dół miasta. Płozy sań są naoliwione, a prędkość zjazdu sięga nawet 50 km/h. Odlot! Madera to po prostu piękne miejsce, w które z pewnością wrócę. Pogoda przez cały rok jest właściwie taka sama, więc można wyskoczyć też w okresie ferii zimowych. Nie spodziewałem się, że na środku oceanu może toczyć się normalne życie, a z drugiej strony, że będzie tak dziko i dziewiczo. Magia!
A jak zdjęciowo? Wziąłem ze sobą mój standardowy zestaw obiektywów, a raczej ogniskowych. Zawsze stawiam na ultraszeroki kąt, standardową, jasną stałkę i dłuższy zoom. Niezależnie od systemu, który biorę ze sobą, staram się kompletować taki zestaw. Ultraszeroki kąt do widoczków i architektury, stałka do detalu i ludzi, a zoom do dalszych widoków i detali. Postawiłem na mojego PEN’a F, którego coraz bardziej lubię. Jest niewielki, lekki, rewelacyjnie wygląda, ale jest zarazem bardzo niepozorny, szczególnie z M. Zuiko 17 mm f/1.8. To, co sobie bardzo cenię to szybkość, świetny autofokus z rozpoznawaniem twarzy, bezszelestną migawkę, wizjer elektroniczny i rewelacyjną stabilizację. Naświetlanie 1 sekundy z ręki? Żaden problem! Co prawda z zoomami PRO, czyli w tym wypadku 7-14 mm f/2.8 i 40-150 mm f/2.8 już taki kompaktowy nie jest, ale nadal dużo mniejszy od lustrzanki. Jakość zdjęć jest naprawdę bardzo dobra, rodzielczość 20 megapikseli to większości rzeczy wystarczająca, a wygoda noszenia nawet przez cały dzień takiego zestawu, nie do przecenienia. Obiektywy są tak samo świetne – 7-14 jest piekielnie szeroki i ostry, ale lubi złapać flarę w postaci świetlnych koralików. 17 mm f/1.8 jest mikroskopijny, ostry i naprawdę ładnie rysuje. Z kolei 40-150, jak na światło f/2.8 i taki zakres jest kompaktowy i dość lekki. Cały zestaw sprawdził się na medal. Do tego w walizce znalazł się statyw Manfrotto Compact, który mimo przeciętnej stabilności, z bezlusterkowcem radzi sobie naprawdę dobrze.
Całość nosiłem w moim nowym plecaku, który wiedziałem że będzie mój, już w dniu premiery, kiedy zobaczyłem go na zdjęciach w informacji prasowej. Niestety na rynku jest deficyt plecaków, które nie mówią wszystkim naokoło, że trzymamy w nim sprzęt foto. Do tego zakładając do normalnych ciuchów plecak typowo fotograficzny z wielkim napisem Lowepro, wygląda to niezbyt ciekawie. Na szczęście pojawił się streetline, który wygląda świetnie i mieści cały sprzęt bezlusterkowy. Do dolnej części powędrowało tele, a szeroki zoom i stałka do górnej części z kieszenią flex pocket. Do tego plecak mieści laptopa i tablet, choć ja w miejscu tabletu noszę Spyder Checkr’a. Nie jest to najlepszy i najwygodniejszy plecak z punktu widzenia czysto fotograficznego, ale jeśli nie mamy dużej lustrzanki i kilku ciężkich szkieł, będzie bardzo dobrym rozwiązaniem. Nosiłem go ze sobą całymi dniami i okazał się naprawdę wygodny. Do tego nie oznajmiał wszystkim, że w środku jest sprzęt za ponad 20 tysięcy, a ja nie wyglądałem jak debil. Na szczęście w ostatnim czasie pojawiło się kilka rozwiązań (np. od Peak Design), które wyglądają równie dobrze, a oferują jeszcze więcej jeśli chodzi o różne systemy mocowań itd.
A co z obróbką? Właściwie to nic :). Wszystko ogarnąłem od A do Z w Lightroomie. Większość zdjęć poddałem podstawowej korekcji. Popracowałem nad poszczególnymi tonami, wyrównałem balans bieli, podbiłem kolory, a na wszystko narzuciłem profil PEN’a-F przygotowany do światła dziennego. W niektórych zdjęciach przyciemniłem niebo, bo nie brałem ze sobą fizycznych filtrów połówkowych. W części zdjęć delikatnie zmieniłem kolorystykę, żeby pasowała do klimatu miejsca – tu popracowałem chwilę na krzywej i w narzędziu rozdzielenia tonów. Potem tylko zmniejszenie z wyostrzeniem i gotowe :)!
Mam w zanadrzu trochę materiału, który niebawem trafi na bloga, więc bądźcie czujni!
Witam Was! Pewnie już o mnie zapomnieliście, bo ostatnio nic tu się nie pojawiało. Mam kilka rzeczy na swoje usprawiedliwienie, bo na
Znowu muszę się tłumaczyć dlaczego tak dawno nie umieszczałem żadnego wpisu na swoim blogu. Nie lubię się przed nikim tłumaczyć, ale dostałem od