Przerwa świąteczna to dobry czas, żeby nadrobić zaległości blogowe. Ostatnio opisywałem sesję robioną w środku lata, ale dziś mam do pokazania znacznie świeższy
Nie wiem, jak Wy, ale ja zawsze pod koniec roku ewidentnie potrzebuję naładować akumulatory. W moim przypadku, końcówka roku to zawsze najcięższy okres. Zlecenia sypią się jak z rękawa, więc listopad i połowę grudnia spędziłem w samochodzie, samolotach i hotelach. Takie życie! Jakieś dwa tygodnie przed wylotem wpadłem na pomysł – a może jakiś ciepły kraj na kilka dni? Błyskawiczne przeszukanie tanich lotów i booking.com zaowocowało 4 dniowym wypadem do Malagi. Końcówka grudnia to świetny okres na wyjazdy – nie ma tłumów, bilety i hotele są tanie, a porządna dawka słońca – nie do przecenienia. Drożej wyszłoby mnie paliwo nad morze i hotel na miejscu, a na dodatek musiałbym spędzić 5-6 godzin za kierownicą. Podróż przebiegła bardzo sprawnie – 20 minut jazdy na lotnisko, odprawa, piwko i po 5 godzinach byliśmy już w centrum miasta, prawie 3000 km dalej. Sama Malaga jest naprawdę przepiękna. Wąskie uliczki, liczne place, wszechobecne kawiarnie i restauracje, a do tego nowoczesna promenada z knajpkami wokół portu i rewelacyjna plaża. Do tego ruiny o podnóża zamku, skąd rozpościera się magiczny widok na panoramę miasta i gór, które otaczają Malagę. Bajka! Do Hiszpanii latam właściwie regularnie i za każdym razem podoba mi się coraz bardziej. Ludzie są mili, ceny umiarkowane, słońca nie brakuje, więc czego chcieć więcej? Kiedyś uwielbiałem Barcelonę i nadal darzę ją ogromną sympatią, ale po wyjazdach do Alicante, Walencji czy Malagi, stwierdzam że te mniej popularne miasta mają w sobie jeszcze więcej uroku, a turyści nie depczą nam po piętach. W ogóle w Maladze było mało ludzi. Nigdzie nie czekaliśmy w kolejkach, nie trzeba było zabijać się o stolik w restauracji, a do tego nigdzie nie spotkałem się z nieuczciwością sprzedawców czy restauratorów. Pełna kulturka.
Sam wyjazd potraktowałem bardziej odpoczynkowo, niż fotograficznie. Przez ostatnie miesiące grip aparatu właściwie przyrósł mi do ręki, ale oczywiście nie wyobrażam sobie wyjazdu bez aparatu. Przez dłuższy czas zastanawiałem się czy zabierać statyw i teleobiektyw i gdybym tego nie zrobił, już pierwszego dnia szukałbym w sklepach jednego i drugiego. Co więc ze sobą zabrałem? Postawiłem na stały zestaw podróżniczy Olympusa. Korpus to PEN-F i obiektywy Zuiko 7-14 mm f/2.8, 25 mm f/1.2 i 40-150 mm f/2.8, wszystkie z serii Pro. Czemu PEN-F, skoro E-M1 czekał w domu? Przede wszystkim ze względu na rozmiary, wagę i niepozorność. Kiedy chodziłem po hali targowej, przypiąłem 25 mm, włączyłem cichą migawkę i wykrywanie twarzy i tak fotografowałem. W takim przypadku co prawda lepiej sprawdza się obiektyw o ekwiwalencie 35 mm, ale chciałem zrobić też trochę portretów Amelii, a do tego wolę 25 mm. Do tego nasze spacery po mieście były naprawdę leniwe, mimo że robiliśmy nawet po 14 km dziennie, ale aparat przez dłuższy czas siedział schowany w torbie, więc mniej wygodny grip wcale mi nie przeszkadzał. Całość włożyłem do torby Peak Design Sling, która rewelacyjnie sprawdza się jako mały bagaż podręczny w Ryanairze, a do tego zdaje się nie mieć dna. Całość uzupełnił statyw Manfrotto Compact, który pójdzie do wymiany. Bardzo cenię sobie jego niewielką wagę, ale po zamontowaniu zestawu z 40-150, część zdjęć wyszła poruszona, więc pora rozejrzeć się za czymś równie małym, ale bardziej stabilnym z długimi szkłami.
Fotografowałem typowo wakacyjnie – bez żadnej spinki, tylko wtedy kiedy mi się chciało. W sumie tylko jedno wyjście było zaplanowane – pod zamek Gibralfaro, skąd planowałem fotografować panoramę miasta o zachodzie słońca i podczas błękitnej godziny. Co to był za widok! Panorama miasta, w tle góry i absolutnie magiczne słońce. Rozpiętość tonalna scen była ogromna, więc trzeba było ratować się HDR’em, jednak od wprowadzenia tej funkcji do Lightrooma, nie stanowi to najmniejszego problemu. Kilka klików i gotowe, a zyskujemy dodatkowe 4 EV pojemności tonalnej pliku. Bardzo przydałby się filtr połówkowy, ale cena całego zestawu na 7-14 mm f/2.8 dochodzi do połowy ceny samego obiektywu, a że krajobrazy robię hobbystycznie, nie chciałem inwestować tak dużej kwoty. Tu muszę się jednak przyznać, że dałem ciała z jedną rzeczą. 7-14 mm f/2.8, które zabrałem, było wypożyczone i zabrane przeze mnie tuż po warsztatach, na których upadło komuś z uczestników. Jak się okazało, coś mu się stało i było mocno nieostre na otwartej przysłonie na brzegach kadru. Plułem sobie w brodę, bo w domu czekało w pudełku zupełnie nowe, nierozpakowane. Ale cóż – do internetu się nada ;). Tym razem podszedłem też nieco inaczej do kart pamięci i mobilnego backupu. Kiedyś byłem zwolennikiem 10 kart po 8-16 GB. Teraz zabieram ze sobą 2 Sandiski Expreme Pro 128 GB UHS-II, przy czym jedna z nich, leci awaryjnie. Zawsze jednak zabieram ze sobą dysk WD My Passport Wireless Pro (już jestem napalony na nową wersję z SSD) i po każdym dniu zgrywam materiał jedynie wkładając kartę do dysku. Backup robi się automatycznie, a jeśli w podróży nic się nie wydarzy, całą kartę zgrywam na komputer i pracuję nad materiałem. Z perspektywy czasu widzę, że to wygodniejsze rozwiązanie, bo nie gubię się w zgrywaniu dużej liczby kart, numeracja plików się nie rozjeżdża i wszystko jest ok. Jedyne co, to trzeba pamiętać o zgrywaniu danych na dysk każdego wieczora.
A co z obróbką materiału? Tu poszedłem dwutorowo. Z jednej strony chciałem mocno nasycone kolory w klimacie Orange&Teal, a z drugiej – do niektórych zdjęć absolutnie nie pasował mi ten klimat. Jestem wielkim przeciwnikiem obróbki jednej sesji na 100 różnych sposobów, ale tu nie było wyjścia, bo jeden charakter absolutnie gryzł mi się z niektórymi zdjęciami i na odwrót. Doszedłem do wniosku, że nie ma co ze sobą walczyć – obrabiam na dwa sposoby. W związku z tym, że trzeba było zrobić HDR’y, tym razem wszystko ogarnąłem w Lightroomie. Jedna obróbka to wspomniany O&T, druga – nieco przygaszone kolory w ciepłym odcieniu. Kilka suwaków w Lightroomie, szybka synchronizacja i gotowe.
To był naprawdę świetny wyjazd i polecam tego typu wypady każdemu z Was. Naprawdę nie zrujnuje kieszeni, a naładowanie baterii przed dalszą częścią paskudnej, polskiej zimy jest absolutnie bezcenne. Pytania? Śmiało :D!
Przerwa świąteczna to dobry czas, żeby nadrobić zaległości blogowe. Ostatnio opisywałem sesję robioną w środku lata, ale dziś mam do pokazania znacznie świeższy
Cześć! Znowu widzimy się na moim blogu! Dziś, będzie typowo testowo. W ostatnim czasie mój kalendarz dosłownie pęka w szwach, a dom traktuję