W ferworze ostatniej pracy udało mi się wyrwać na kilka godzin do Pragi. Akurat byłem u rodziców we Lwówku, więc do stolicy Czech
Witajcie! Jak informowałem na Facebooku, przygotowałem wpis z ostatniego wyjazdu do Tajlandii. Ten wpis właściwie powinien pojawić się już rok temu, ale zaplanowany przez Nikona wyjazd niestety nie doszedł wtedy do skutku. Nie ma jednak tego, co by na dobre nie wyszło, bo przygotowany przez Nikona wyjazd w lutym 2015 był dłuższy i miał ciekawszy program :).
Na szczęście Nikon stanął na wysokości zadania i wyjazd doszedł do skutku. Głównym celem wyjazdu były odwiedziny fabryki w prowincji Ayutthaya i testy nowej lustrzanki D5500. W dzień wyjazdu spotkaliśmy się przy lotnisku, gdzie odebraliśmy sprzęt, agendy wyjazdu, a także poznaliśmy naszego pilota – Tomka Golę. Pierwszym celem był Bangkok, ale lot był łączony – lecieliśmy przez Katar liniami Qatar Airways. Szkoda, że do Dohy lata tak mały samolot (A320), który jest znacznie mniejszy od B777 latającego do Dubaju, ale za to trasę Doha-Bangkok pokonywaliśmy A380, czyli największym samolotem pasażerskim świata. Nie jestem znawcą, ale kabiny A380 i B777 są bardzo podobne, przy czym w A380 okna są zdecydowanie większe, no i można chociaż zerknąć na górny pokład. Porównując linie Emirates do Qatar – są bardzo podobne, choć na plus Qatar trzeba policzyć bardziej nowoczesny design i lepiej dobraną kolorystykę. Lotnisko w Doha również bardziej przypadło mi do gustu niż to w Dubaju – utrzymane w ciemnej kolorystyce, mniejsze, z wielkim żółtym misiem na środku głównego holu jest naprawdę przyjazne.
Po wylądowaniu w Bangkoku czekał na nas autokar, który zawiózł nas do Hotelu, gdzie jednak dostaliśmy tylko 30 minut na kąpiel, bo czekało nas zwiedzanie świątyni Wat Pho z leżącym buddą i tajski masaż. Jeśli jednak myślicie, że tajski masaż to coś relaksującego i przyjemnego – jesteście w błędzie. Mnie masowała drobna, na około 50 letnia Tajka mierząca może 150 cm i ważąca z 35 kg. Nie spodziewałem się, że można mieć tyle siły przy takiej posturze, bo po prostu czułem się maltretowany. Jednak po niespełna dwóch godzinach spędzonych na macie, a wcześniej ponad 15 godzinach podróży czułem się jak nowonarodzony i każdy z uczestników miał podobne odczucia. Z jednej strony podczas masażu łzy cisnęły się na oczy, a z drugiej, już chwilę później wszystkie niedogodności zniknęły. Tego samego dnia udaliśmy się jeszcze na rewelacyjną kolację na statku, a potem tuk-tukami pojechaliśmy do baru Sirocco. Bar znany jest głównie ze scen filmu Kac Vegas w Bangkoku, gdzie aresztowana pana Chow. Stamtąd mogliśmy zobaczyć też Bangkok nocą z lotu ptaka. Niestety nie miałem ze sobą statywu, zdjęcia robiłem opierając aparat o barierkę. Muszę przyznać, że oglądanie tego widoku, który wcześniej widziało się w filmie było naprawdę ciekawym przeżyciem, szczególnie po kilku drinkach.
Sam Bangkok zrobił na mnie duże wrażenie. To zupełnie inne miasto niż Szanghaj czy Dubaj. Tu wielkie budynki oplecione są rozlatującymi się barakami. 5-gwiazdkowe hotele sąsiadują z zapyziałymi straganami, a wiszące wszędzie kable przyprawiają o zawrót głowy. Nie wiem jak to jest zorganizowane, ale wszędzie wiszą tony kabli i mogę się założyć, że nikt nie ma pojęcia do czego służą. Nie ważne czy jesteśmy w dzielnicy biznesowej czy w China Town – wszędzie tony kabli. Jeżdżąc któregoś dnia po Bangkoku autokarem, nasz niedoświadczony kierowca władował się na skrzyżowaniu w taki gąszcz kabli urywając pół klimatyzatora w autokarze i przewody. Jedyne, co zrobił po wyjściu zza kierownicy to spojrzał, kopnął kable na chodnik, machnął rękami i pojechaliśmy dalej. Ciężko opisać naszą minę, kiedy obserwowaliśmy wszystko z okien autokaru. Tam po prostu nikt się niczym nie przejmuje. To, co również chwyciło mnie za serce to fakt, że wszyscy są tam uśmiechnięci. Nie ważne czy wchodziliśmy do recepcji hotelu, czy do seven-eleven po kolejne zapasy odkażaczy, wszyscy Tajowie składali ręce, uśmiechali się i kłaniali. Obsługa w restauracjach zazwyczaj nie miała pojęcia co się dzieje, ale wszystkie niedociągnięcia rekompensowali właśnie szczerym uśmiechem.
W nocy oczywiście nie mogliśmy się wyspać, bo następnego dnia z samego rana wyjeżdżaliśmy na pływający targ, który znajduje się około godziny drogi od Bangkoku. Takiego czegoś również nigdy nie widziałem. Po prostu wsiada się na łódkę i płynie kanałami przez rozlatującą się wioskę, z której brzegów sprzedawane są różne bibeloty. Sam nie jestem fanem tego typu zakupów, ale samo miejsce robiło wrażenie, szczególnie ze względu na fakt, że nigdy czegoś takiego nie widziałem. Dwie osoby z naszej wyprawy uparły się żeby kupić duriana, czyli owoc, którego zapach zabija, ale smak podobno jest wyśmienity. Ja po doznaniach zapachowych nigdy nie odważyłbym się tego spróbować. Smierdziało to mniej-więcej tak, jakby zdechłego psa wrzucić do worka, wystawić go na słońce na 3 tygodnie i potem spróbować zjeść. W ogóle w wielu miejscach przed budynkami stoją znaki z napisem „no durian”. Wierzcie mi – smród tego cholerstwa zwala z nóg.
Kolejnym punktem wycieczki był park narodowy Erawan. Przed wejściem wszyscy użyli tony różnego rodzaju sprayów na komary, przez co w autokarze było aż biało, ale jak się okazało – nikt nie widział ani jednego komara. Po przejściu kilkuset metrów naszym oczom ukazał się pierwszy raj na ziemi – las, jeziora, wodospady z krystalicznie czystą wodą. Jeśli dodamy do tego, że był 7 luty, a temperatura wynosiła około 30 stopni, miejsce dostało +10 punktów. Nie było również problemu, żeby zażyć kąpieli w tych jeziorach i wejść pod wodospad. Jak się okazało, rzeczywiście przeżycia były rewelacyjne pomijając fakt, że pływające tam ryby (jak się okazało – całkiem spore) upodobały sobie podgryzanie nóg, co już takie przyjemne nie było. Nie mam nic przeciwko fish spa, ale jeśli takie zabiegi odstawia ryba większa od wigilijnego karpia, czuć lekki niepokój. Tam również o mało nie dokończył żywota jeden z testowanych D5500, który razem z właścicielem zaliczył zjazd po błocie. Aparat wyglądał raczej nieciekawie, ale jak się okazało, po wyschnięciu błota i wykruszeniu, wszystko działało jak należy. Po dniu pełnym wrażeń wieczorem wróciliśmy do Bangkoku, gdzie czekał nas krótki sen, bo kolejnego dnia czekał nas lot na południe kraju – do prowincji Krabi.
Wyciągnięci z łóżek około 5 rano, dostaliśmy na drogę suchy prowiant i udaliśmy się na drugie, mniejsze lotnisko, skąd liniami Air Asia polecieliśmy na Krabi. Widok czerwonego samolotu nie do końca mnie uszczęśliwił, szczególnie że miesiąc wcześniej samolot tego przewoźnika wpadł do oceanu. Na szczęście nasz lot przebiegł bez większych komplikacji i po większej godzinie byliśmy na południu kraju. Tam dojechaliśmy do naszego hotelu, gdzie jednak nie mieszkaliśmy w klasycznych pokojach, a niewielkich domkach wśród drzew. Widok z lobby hotelu zapierał dech w piersiach – piękna plaża, turkusowa woda, piękny basen, pełne słońce. Jak zwykle dostaliśmy 30 minut na szybkie odświeżenie się po podróży, po czym wystartowaliśmy motorówką w stronę Koh Panyee, która w całości umieszczona jest na palach. Wioskę zamieszkuje około 1500 osób, a została założona przez 3 muzułmańskie rodziny, dlatego zaraz pod skałą znajduje się okazały meczet. Wioska wygląda naprawdę niesamowicie, choć ja raczej bym się w niej nie odnalazł. Ciekawostką jest boisko do piłki nożnej umieszczone oczywiście na palach. Tu również spotkaliśmy się z niesamowitą życzliwością wszystkich mieszkańców, którzy chętnie uśmiechali się do zdjęć i dosłownie biła od nich serdeczność. Po obiedzie czekał nas rejs kajakami po okolicznych jaskiniach. Wszystko byłoby ok, gdyby nasz kierowca nie mówił non stop „Poland Poland wi aj pi” licząc na większy napiwek. Kolejnym punktem wycieczki była zatoka Jamesa Bonda znana z filmu „Jutro nie umiera nigdy”. To miejsce bardzo często znajdziemy na wszelkiego rodzaju pocztówkach z południowej Tajlandii. O ile krajobraz był raczej standardowy, o tyle zachowanie chińskich turystów było wręcz komiczne. Nie dość, że było ich tam całe mnóstwo, to niemal każdy z nich miał selfie stick, czyli wysięgnik do smartfona, który umożliwia robienie selfie. Widziałem już wcześniej takie rozwiązania, ale inaczej wygląda jedna osoba z czymś takim, a inaczej niemal wszyscy na wyspie. Większość osób robiła sobie zdjęcie tak, żeby wyglądało, jakby trzymali skałę znajdującą się w zatoce. Przez niespełna godzinę mieliśmy z tego niezły ubaw. Po powrocie z hotelu nikt nie poszedł spać – co prawda wszyscy byli wykończeni, ale napięty harmonogram i chęć maksymalnego wykorzystania czasu sprawiły, że do późnej nocy siedzieliśmy na plaży. Nie najmądrzejszym pomysłem były kąpiele w oceanie po solidnej dawce Changów i 100 Pipers, ale nikomu się nic nie stało. Nawet udało nam się zrobić wielki napis Nikon przy użyciu latarek w smartfonach. Co prawda tworzyliśmy go ponad godzinę, ale ważne że efekt jest zadowalający :).
Kolejny dzień zaczęliśmy od rejsu na mniejsze wyspy, gdzie mogliśmy ponurkować z maskami, a następnie popłynęliśmy na wyspę Poda, gdzie zjedliśmy piknikowy lunch i wreszcie mieliśmy czas na odpoczynek. Kiedy siedziałem na plaży, miałem poważne wahania czy w ogóle tam nie zostać. Żyją tam małpy, więc musi być coś do jedzenia, non stop jest tam ciepło, więc chyba bym przeżył ;). To chyba najpiękniejsze miejsce, w jakim byłem podczas całego pobytu. Turkusowa, ciepła woda, biały piasek, cisza – rewelacja.
Kolejnego dnia wyjeżdżaliśmy z hotelu dopiero o 13, bo o 15 mieliśmy powrotny lot do Bangkoku, więc cały poranek spędziłem na basenie, gdzie próbowałem zrobić tzw. zdjęcie pół na pół, co jednak w przypadku tak małej soczewki przedniej w Nikonie AW1 nie było możliwe. Tak, czy inaczej trochę relaksu i biernego odpoczynku każdemu było bardzo potrzebne. Po przylocie do Bangkoku, zameldowaliśmy się w tym samym hotelu i po standardowych 30 minutach mieliśmy zbiórkę, bo wieczorem czekał nas kabaret Calypso. To nic innego jak kabaret z lady-boy’ami w roli głównej. Kiedyś na joemonster widziałem tutorial jak odróżnić kobietę od lady boya. Wierzcie mi – w wielu przypadkach w 100% wyglądają jak kobiety. Owszem – po niektórych widać, że to faceci, ale niektórzy wyglądają jak naprawdę ładne kobiety. Sam kabaret był dość zabawny, ale non stop trzeba było walczyć z myślami, że to, co widzimy, wcale tym nie jest. Te ładne kobiety biegające po scenie to tak naprawdę banda facetów. Każdy po wyjściu nie bardzo wiedział co powiedzieć, bo fakt że oglądaliśmy lady-boy’ów w każdym wywołał mieszane uczucia, które ciężko opisać. Szybka wizyta w seven-eleven załatwiła sprawę, a następny dzień zapowiadał się bardzo wyczerpująco.
[Best_Wordpress_Gallery id=”4″ gal_title=”Calypso + Boks”]
Rano wyjechaliśmy do prowincji Ayutthaya, gdzie mieści się fabryka Nikona. Po szybkim lunchu, czekaliśmy przy autokarze na odjazd do samej fabryki, ale w tym momencie podszedł do nas Japończyk i przywitał się z nami. Przedstawiliśmy się, wymieniliśmy uśmiechy po czym dowiedzieliśmy się, że to…prezes Nikona na Europę. Każdemu zrobiło się głupio, bo każdy z nas stał z butelką Changa w ręce, czym raczej nie zrobiliśmy sobie dobrej reklamy, ale że Tajlandia to kraj uśmiechów, wszystko poszło gładko :). W mogliśmy zobaczyć jak produkowane są między innymi modele D5500 i D750, więc dokładnie widzieliśmy gdzie montowane są układy AF rzucające flary. To oczywiście złośliwość z mojej strony, ale zobaczenie miejsca, gdzie powstają te wszystkie aparaty było naprawdę dużym przeżyciem. Relację z samej fabryki zamieściłem na Fotoblogii – zapraszam. Po powrocie udaliśmy się do restauracji Veritgio na dachu apartamentowca Banyan Tree. To pierwsze miejsce, gdzie jedliśmy bardziej europejskie jedzenie. Kuchnia tajska jest naprawdę smaczna, niesamowicie aromatyczna, dla mnie trochę zbyt pikantna, ale muszę przyznać, że bardziej „nasze” menu w Vertigio bardzo mi smakowało. Do tego do restauracji dojechaliśmy w najlepszym możliwym momencie – tuż przed zachodem słońca, więc mogliśmy zrobić zdjęcia ze słońcem w kadrze, a zaraz potem skorzystać z magicznej godziny. Wtedy też dokładnie zobaczyłem jak wygląda Bangkok z góry. Będąc w Dubaju na Burj Khalifie spodziewałem się, że pod moimi stopami będzie rozlegać się wielkie miasto. Nic z tych rzeczy – rzeczywiscie widać duże miasto, ale w większości to nadal pustynia i Zatoka Perska. W Bangkoku po horyzont widać zabudowania – w końcu to 10-milionowe miasto (Dubaj ma około 2 mln). Po kolacji czekała nas jeszcze gala Muai Thai określany jest jako boks 8 kończyn i mimo że nie jestem fanem sportu, to gala zrobiła na mnie duże wrażenie. Nie spodziewałem się jednak, że uczestniczą w nim tak młodzi zawodnicy, którzy wyglądają na około 14-16 lat. To, co również mnie zdziwiło to fakt, że przy takim biciu jest tak mało krwi – jednym słowem spodziewałem się większego mordobicia. Na tym jednak wieczór się nie skończył. Punktem obowiązkowym była dzielnica Patpong, określana jako dzielnica handlu, przysmaków i rozpusty. Ciężko się z tym nie zgodzić, bo już od wejścia byliśmy zachęcani do kupna torebek Michela Korsa czy Prady, żeby zaraz potem miejscowi naganiacze chcieli zaciągnąć nas do różnego rodzaju barów, klubów i innych podejrzanych przybytków. Tu reklama jest dźwignią handlu, więc takie nazwy klubów jak „SuperPussy” nie dziwią :). Potem pojechaliśmy jeszcze na ulice Khao San, która jest jedną, wielką imprezą. Zaczęliśmy od zjedzenia Pad Thai’a, który okazał się chyba najlepszym jedzeniem na całym wyjeździe. Kosztujący 5 zł talerz makaronu z kurczakiem przebił wszystkie restauracje, w których jedliśmy przez cały pobyt. Na początku zdecydowaliśmy, że weźmiemy jeden talerz na 4 osoby, bo właściwie nikt nie był głodny, ale w efekcie skończyło się na 4 talerzach dokupowanych co 5 minut. Cała ulica ma niesamowity klimat, gdzie bawi się mnóstwo turystów, a kakofonia powodowana przez muzykę z sąsiadujących klubów tylko napędza ten klimat. Na końcu ulicy trafiliśmy do klubu Guliver, gdzie siedzieliśmy do zamknięcia. Khao San To jedno z miejsc, które najmilej wspominam z całego wyjazdu i zdecydowanie zabrakło mi jeszcze jednego wieczoru, żeby spędzić tam jeszcze wiecej czasu.
Kolejny dzień to już dzień wylotu, w którym niestety czymś się zatrułem, więc powrót był mniej ciekawy, ale na szczęście po kilku kroplówkach przyjętych w Polsce wróciłem do żywych :).
Skoro to blog fotograficzny, warto byłoby napisać parę słów o samych zdjęciach, sprzęcie itd. Wyjazd był organizowany przez Nikona, więc fotografowaliśmy oczywiście sprzętem tej firmy. Jako pierwsi w Polsce, jeszcze przed wprowadzeniem aparatu do sprzedaży, mogliśmy fotografować nowym Nikonem D5500. To był strzał w 10, bo nie chciałbym dostać na taki wyjazd np. D7100, który jest zdecydowanie większy i cięższy. Na wyjazdy nie lubię zabierać dużej lustrzanki, ciężkich szkieł i całego, wielkiego majdanu, co z resztą piszę w każdym wpisie o podróżach. Do tego na stałe do dyspozycji miałem obiektywy 18-55 i 55-200, a okazjonalnie 12-24/4 i 300/4. Muszę przyznać, że nawet te kitowe obiektywy dały radę. Owszem – nie są najostrzejsze, najjaśniejsze i najszybsze, ale w większości przypadków były w zupełności wystarczające. Najchętniej fotografowałem 12-24 i 55-200. Jak wiecie, lubię szerokie szkła, a dłuższy zoom pozwolił na uchwycenie zupełnie innych kadrów. Na Krabi stosowałem również filtr polaryzacyjny Marumi Super DHG, który przypadkiem został w Tajlandii, ale przez cały wyjazd sprawdzał się świetnie. Sam Nikon D5500 to moim zdaniem również bardzo udana lustrzanka, a Nikon zrobił kawał dobrej roboty przeprojektowując korpus znacznie pogłębiając grip (wzorem D750), przez co aparat jest lżejszy i lepiej leży w dłoni. To, co drażniło, to auto-ISO, które wyłącza się jedynie w menu, ale poza tym to moim zdaniem najlepsza amatorska lustrzanka na rynku. Używałem również Nikona AW1, którego testowałem ponad rok temu i na tym wyjeździe również sprawdził się całkiem nieźle. Jakość zdjęć jest całkiem niezła, ale drażni fakt, że w słoneczny dzień zupełnie nic nie widać na ekranie. Nad tym Nikon powinien popracować.
Obróbka tym razem była inna – nie używałem Lightrooma, a Capture One, o którym nieco więcej napiszę w kolejnym wpisie. Capture One jakiś czas temu oczarował mnie swoimi możliwościami pracy nad barwami, więc myślę że teraz większość zdjęć będę obrabiał właśnie w nim, choć Lightroom w mojej ocenie jest nadal trochę wygodniejszy :). To chyba tyle. Dajcie znać co sądzicie :)!
W ferworze ostatniej pracy udało mi się wyrwać na kilka godzin do Pragi. Akurat byłem u rodziców we Lwówku, więc do stolicy Czech
Cześć! Dzisiaj nie będzie zdjęć – będzie sporo o sprzęcie, bo dostaję od Was naprawdę wiele pytań. Przez moje ręce przewija się całe