Witajcie drodzy czytelnicy :)!
Pewnie nie pamiętacie już jak wygląda mój blog, ale on nadal żyje! Co prawda aktualizacja idzie mi coraz gorzej przez
Wreszcie mam czas na więcej zdjęć! No i na blogu się co nie co ruszyło – była Ania Piszczałka, Portugalia, podsumowanie roku, sesja z Dajaną więc nie jest źle! Wczorajsza, tłusto-czwartkowa sesja była równie szybka i bezstresowa co ostatnia. Miałem pomysł na ciasne beauty, w którym pokazywałbym jedynie detal twarzy. Widziałem gdzieś wcześniej podobne zdjęcia i niesamowicie mnie zainspirowały. Ale tego typu fotografie za nic nie mogły obejść się bez świetnego makijażu. O ile przy planie amerykańskim, czy nawet w zdjęciach popiersia, niedoróbki makijażu da się jakoś zakryć, o tyle w tak ciasnych kadrach i tak ostrych obiektywach już nie. Dlatego o pomoc poprosiłem Dominikę, która malowała na większości moich sesji, a jej makijaż jest absolutnie rewelacyjny. Nic dziwnego, że działa teraz w MAC Event Team malując na pokazach znanych projektantów. Taki makijaż jednak trwa dość długo, więc w tym czasie mogłem oddać się graniem na tablecie czy przeglądaniem zawartości twarzoksiążki.
Ostatnio zaopatrzyłem się też w 120 cm slidera i głowicę olejową, więc pokombinowałem również z nakręceniem krótkiego backstage’a. Do tego celu posłużył mi Nikon D5200, którego właśnie testuję. Pierwsze wrażenia? Bardzo pozytywne! Fajna, niewielka lustrzanka z odchylanym wyświetlaczem, który jest nie do przecenienia w filmowaniu np. ze wspomnianego slidera. Sam slider to Genesis – nie jest to mistrz gładkości, ale potrzebuję go tylko do jednego zlecenia, więc nie chciałem inwestować w droższe rozwiązania. Nie byłem do niego w 100% przekonany, ale przetestowaliśmy go z Panem Krzyśkiem z Notopstryk.pl na wszystkie możliwe sposoby i muszę przyznać, że ten urządzenie jest naprawdę niezłe. Do niego dobrałem tanią głowicę olejową Velbona, która zrobiła na mnie równie pozytywne wrażenie. Co prawda zrobiona z plastiku, ale jak najbardziej można nią zrobić bardzo płynne ujęcie.
Jeśli już jesteśmy przy sprzęcie to pozwolę sobie kontynuować wątek. Całą sesję robiłem Canonem 5D mark III z obiektywami Canon 100L i Tamron 70-200/2.8 VC USD. O obiektywie 100L chyba nie muszę dużo pisać. To jeden z najostrzejszych Canonów jakie wypuszczono i wyraźnie widać to na zdjęciach. Przysłona f/2.8 już rzuca na kolana, a po przymknięciu do f/4.5 czy f/5 bywa… zbyt ostry szczególnie do fotografii portretowej. Tamron 70-200/2.8 VC USD trafił do mnie już jakiś czas temu, ale nie miałem sposobności, żeby napisać o nim czegoś więcej. Przede wszystkim jest…duży, ale które 70-200 jest małe ;)? Wykonanie bardzo dobre, solidnie spasowany z materiałów wysokiej próby. Największe wrażenie w tym obiektywie robi na mnie jednak stabilizacja. Nie spotkałem się jeszcze ze szkłem, które bez żadnego „ale” potrafiłoby ustabilizować 1/25sek z ręki przy 200mm. Kiedy wciskałem przycisk migawki do połowy, miałem wrażenie jakby podbiegało stado krasnoludków i wkładało mi monopoda pod obiektyw. Jeśli chodzi o właściwości optyczne – jest naprawdę dobrze. Co prawda ostrość nie jest tak rewelacyjna jak w 100L, ale uplasowałbym go między Canonem 70-200/2.8 a 70-200/2.8 IS II. Aberracje chromatyczne występują, ale są łatwe do skorygowania i nie drażnią. Do tego pozytywne wrażenie zrobił na mnie układ AF. Na forach huczy i buczy od zarzutów FF czy BF i albo Tamron rzeczywiście coś poprawił, albo ja miałem szczęście. Nie włączając żadnych mikroregulacji po prostu trafia w punkt – przetestowane na 50D i 5D dwóch generacji. Wady? Na razie jedna – pierścienie ostrości / zoom’u są ułożone odwrotnie niż w Canonach serii L. Przyzwyczaiłem się, że bliżej bagnetu ustawiam ogniskową, a dalej ostrość – w Tamronie jest na odwrót. Ale zdecydowanie wolę pisać o tak błahych wadach niż pisać o beznadziejnych szkłach. Póki co jestem jeszcze w trakcie testów, więc niebawem zdam szerszą relację.
Zdjęcia znowu robiłem w domu. Ostatnio dużo siedzę w studio i mam już trochę dość. Szczególnie, że ostatnią sesję na menuboardy robiłem ponad 8 godzin. Potrzebowałem tylko jednej lampy z beauty dishem, więc bez problemu przywiozłem ją do domu. Z tłem też nie było wydziwiania, bo na zdjęciach go nie widać. Za to kiedy dziewczyny plotkowały i malowały, ja zabrałem się za zrobienie rekwizytów. To najzwyklejsze kartki z technicznego bloku A3 podklejone kartonem po reebokach. Po prostu nie chciałem, żeby się zbytnio wyginały podczas zdjęć. Lampa ze wspomnianym beauty dishem, na którego założyłem jeszcze plaster miodu znajdowała się blisko osi obiektywu, żeby cień nie zasłaniał oka. Zdecydowałem się na Quantuum’a R+300, który pracował na 1/16 mocy. Parametry aparatu to 1/125 s, ISO 50/100 i przysłona f/4.5 do f/5. Zazwyczaj pracuję przy maksymalnej jasności, ale przy takich zbliżeniach głębia ostrości jest tak mała, że kartki wyglądały jak biała mamałyga. Zdjęcia trwały wyjątkowo krótko, bo od 18:23 do 19:04 – bo ile można fotografować detale? Ostatnio jestem zwolennikiem krótszych i prostszych sesji, więc wyjścia są dwa – albo jestem bardziej leniwy, albo nabrałem wprawy ;). Z obróbką też nie było szaleństw. Standardowa korekcja skóry, tym razem metodą frequency split, którą bardzo sobie chwalę, do tego czarno biała warstwa w trybie łagodne światło, delikatna desaturacja i narzędzia dodge/burn. Zero blurów i temu podobnych. Wyostrzania za bardzo nie było, bo obiektywy są naprawdę ostre. To chyba na tyle dzisiaj, ale niebawem kolejne zdjęcia, bo właśnie dopakowuje ostatnie graty przed wylotem do Madrytu. O 3 pobudka, potem Berlin i Madryt. Do zobaczenia!
Witajcie drodzy czytelnicy :)!
Pewnie nie pamiętacie już jak wygląda mój blog, ale on nadal żyje! Co prawda aktualizacja idzie mi coraz gorzej przez
Jak każdy widzi – za oknem piękna pogoda. Nie sprzyja ona gotowaniu się w domu.
Wybraliśmy się na spacer – jak zwykle ode mnie